I były to chyba najefektywniej spędzone 3.5 godziny od baaardzo dawno. Jak byśmy planowali wszystko to co zobaczyliśmy to by nam się nigdy nie udało:)
Zaczęło się od tego, że o 8 rano w niedzielę w Wawie nie dzieje się kompletnie nic. Żadna kawiarnia, lokal, cokolwiek. Pierwsza godzina przeminęła nam na spaniu na ławce na Nowym Świecie. Tak się jednak złożyło, że zobaczyliśmy plakat o dniu otwartym w NBP co poskutkowało chociażby tym, że potrzymałem sobie (i D. też) 12.5 kilową sztabę złota. O wartości 1 200 000 zł. Tak, tak milion dwieście tysięcy złociszy!
Przy wyjściu każdy otrzymał też kostkę zmielonych banknotów o wartości 100 000zł. Piękny to byłaby dotacja dla świeżo upieczonego magistra nauk politycznych...
Druga część programu to zlot labradorów (i ich właścicieli) w okolicach pałacu kultury. Trafiliśmy tam w sumie tylko dlatego, że mieliśmy po drodze na dworzec. Tak sobie myślę, że zaraz po sznaucerach to najfajniejsze psy - szkoda tylko, że takie duże.
...a później było 6.5 godziny w pociągu, które zlały mi się w jeden potok półsnu przerywanego wierceniem się D.:) Trafiłem dokładnie na ostatnią lekcję gitary w tym roku, więc miałem okazję przetestować moją nowiutką ledwo śmiganą gitarę. Opór dobrze mi się na niej gra.
Aha. A wieczorem wskoczyliśmy na chwilę na koncert Hajdamaki na Wyspie Słodowej. W sumie spędziliśmy tam max 20 minut z racji deszczu. Wiadomo - wracam do Wrocka to pogoda mu się popsuć. To już taka norma.